"If you're going to San Francisco..."

Po kilku dniach spędzonych w Nowym Jorku przyszedł czas na zachodnie wybrzeże! ;) W drodze do San Francisco postanowiliśmy jeszcze odwiedzić moją ciocię, mieszkającą na co dzień w cudownym, gorącym i tryskającym egzotyką Palo Alto, gdzie szybko udało nam się zwiedzić siedzibę Google i Facebooka, zajrzeć (niestety tylko przez bramę :D) do domu jego głównego twórcy, najmłodszego miliardera świata - Marka Zukerberga oraz zobaczyć zabytkowy uniwersytet w Stanfordzie (mieści się w Palo Alto, gdyż Stanford, podobnie jak Watykan w Rzymie, to miasto w mieście). Ze względów finansowych zdecydowaliśmy się na nocleg w położonym pod San Francisco Redwood City, gdzie ceny za pokój w hostelu były całkiem przystępne, a dojeżdżającą do SF kolejką byliśmy w stanie w niecałą godzinę dostać się do miejsca docelowego. San Francisco...okazało się rozwiać w drobny mak wszelkie moje wyobrażenia o nim;). Po pierwsze i najważniejsze, jeśli miejscowość ta kojarzy Wam się z wysokimi temperaturami, głośnym, wielkim i typowym amerykańskim miastem, to jesteście w grubym błędzie ;). Za dnia jest zimno. W porządku...już przed wylotem zostałam uczulona na to, ze amplitudy są tutaj bardzo wysokie i za dnia można chodzić w krótkim rękawku, zaś wieczorami najlepiej wyposażyć się w długie spodnie i kurtkę (!), jednak... nie spodziewałam się, że zakładając rano lekką przewiewną sukienkę będzie mi tak zimno, iż do 13.00 będę chodzić odziana w katanę (którą na wszelki wypadek postanowiłam ze sobą zabrać)... Po przyjeździe do Redwood City okazało się jednak, że tam nawet o 21.00 jest cieplej niż w SF o 15.00. San Francisco to miasto z innej bajki ;). Stare wiktoriańskie kamieniczki, górzysty teren, dużo zieleni i piękna plaża wraz z malowniczym portem sprawiają, że bardziej niż amerykańską metropolię przypomina ono większą nadmorską miejscowość. Pierwszy dzień spędziliśmy na wizycie w ogromnym ratuszu i rynku, wejściu na Lombard Street (czyli najbardziej charakterystyczną ulicę, która pnie się zyg-zakiem w górę) oraz zwiedzeniu największego China Town na świecie ;).

Ratusz w San Francisco
 Panorama San Francisco z Lombard Street
 Bajkowe kamieniczki w stylu wiktoriańskim
 Największe China Town na świecie
 China Town


Kolejny dzień był już troszkę luźniejszy. Przeznaczyliśmy go na spacer brzegiem oceanu i podziwianie malowniczego portu oraz...wizytę w fabryce czekolady (no dobra, przyznaję...czasami zdarza mi się zgrzeszyć, a czekolada to niestety moja słabość :D). 

Ostatni dzień naszego pobytu to wyprawa na najpopularniejszy most Stanów Zjednoczonych, czyli...Golden Gate. Niestety cieszy się on także złą sławą...nazywany jest Mostem Samobójców, gdyż skoczyło z niego ok. 2000 osób, z czego zmarło ponad 1500... :(. Ku naszej radości udało się zrobić całkiem dobre zdjęcia konstrukcji, która zazwyczaj spowita jest ciężką mgłą i trudno uchwycić ją na fotografiach w całej okazałości. Nam się jednak udało ;). 





Przyznam, że na tle innych odwiedzanych miast i atrakcji turystycznych USA San Francisco wywarło na mnie średnie wrażenie... jest piękne, skrywa w sobie wiele pełnych uroku zakątków i miejsc, które koniecznie trzeba zobaczyć, jednak jego atmosfera niezbyt mnie do siebie przekonała. To moje subiektywne odczucia, nie kierujcie się nimi. Warto tam pojechać choćby po to, by samemu wyrobić sobie opinię ;). I pamiętajcie: "If you're going to San Francisco..." weźcie ze sobą coś ciepłego na przebranie ;) i "[...] you're gonna meet some gentle people there". Ludzie są zawsze sympatyczni, życzliwi i skorzy do pomocy;), a to chyba najpiękniejsza wizytówka metropolii.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Czas na wielkie zmiany ;)!

Lekkie przekąski na uczelnię/ do pracy...

Tournee po krainie bajkowych widoków